sobota, 14 maja 2016

Żyletka w czarnej dłoni


Albo gwałt online, albo 1,1 kilometra ma znaczenie


Na początku był Chaos. Z chaosu wzięło się Niebo i Ziemia, więc w sumie te wszystkie lamenty, że świat woła o pomstę do nieba to wiele hałasu o nic. Wszak jabłko od jabłoni pada niedaleko.

Niedaleko placu Wolności we Wrocławiu – a konkretnie 1,1 kilometra od niego – znajduje się ulica Stysia. Na placu Wolności stoi Tężnia sztuki. Natomiast nad ulicą Stysia dumnie rozciąga się kolejowy wiadukt, a pod nim – graffiti pieprzące islam i lewaki. Albo lewaków.

Wrocław, ulica Stysia. Fot. Martyna Wilk

Wszystko jest bowiem kwestią perspektywy, zobrazowania i kontekstu. A nawet kontrastu. Na przykład: w ubiegłym roku do wyborów parlamentarnych pofatygowało się aż 50,92% uprawnionych, ale tylko 37% Polaków przeczytało jakąkolwiek książkę. Na szczęście z tych informacji nie można wywnioskować na pewno, że ogromna część aktywnych wyborców nie czyta. Można natomiast odnieść wrażenie, że demokracja w kontekście czytania wypada nieblado. Co nie zmienia faktu, że słaby rozwój czytelnictwa przy wartości estetyczno-naukowej większości publikacji jest jak darowany koń i naprawdę lepiej mu w zęby nie zaglądać.

Tylko że niezaglądanie w zęby – koniowi, książkom albo demokracji – niechybnie kończy się próchnicą. Zawsze zaczyna się tak samo: bezobjawowo i od głowy. Zwykle też przydarza się w takim natłoku zdarzeń, że ciężko odróżnić ją od zdrowych objawów. Tak samo rzecz ma się z Internetem, a raczej z internautą.

Równowaga równowagą, ale jeśli Yin to gra w "Chińczyka" na Kurniku a Yang to podpisywanie petycji na Avaaz.org, to lżej było nic o tym nie wiedzieć.

I tak na przykład, za sprawą wirtualnej rzeczywistości możemy realnie solidaryzować się z somalijskimi kobietami. A właściwie z dziewczynkami – 98% z nich jest katowana podczas rytualnego okaleczania narządów płciowych. W ich imieniu społeczność Avaaz prosi o podpisywanie internetowego apelu do somalijskiego parlamentu, który ma wkrótce głosować nad zmianą bestialskiego prawa. Oczywiście w sensie prawnym "podpisanie się" poprzez podanie swojego adresu mailowego nie ma żadnego znaczenia, ale w każdym innym sensie – mailowy podpis znaczenie ma ogromne.

Solidarni z Somalią. Źródło: Avaaz.org.
Tak się ma awers internetowej moralności. Na rewersie nastolatka transmituje na żywo w Sieci, jak jej koleżankę gwałci mężczyzna. Nie pomaga gwałconej, nie wzywa pomocy, lecz zachwyca się, że pod filmem przybywa komentarzy. I "lajków".

Czy obserwując na żywo gwałt przez internet, powinniśmy odpowiadać za współudział? Czy da się policzyć współuczestniczących w gwałcie przez internet? Czy gwałt obserwowany online staje się gwałtem zbiorowym?

Czy te pytania są absurdalne? Nie – to pytania o rzeczywistość.

Przeważnie –  poważnie trenując uważność ­– wybieram bez hejtu. To nie wrodzona dobroć, ale wypracowana, choć ludzko szwankująca, przyzwoitość i chęć życia w przyzwoitym świecie. Ale potem przychodzi taki moment, że myślę sobie: Stop. Mam ochotę sobie otwarcie "ponienawidzić". Dzieje się to na przykład wtedy, gdy jakaś osoba z jakiegoś powodu wybrana do pełnienia publicznych funkcji publicznie żartuje sobie z gwałtów. Potem jednak osoba publiczna przeprasza, a ja mówię sobie: "hejtstop". I znowu wybieram bez hejtu, bo jednak wierzę w demokrację, nawet w tę elektroniczną.

Elektroniczna demokracja to wykorzystanie nowoczesnych technologii do zwiększenia udziału ludzi w tworzeniu demokracji. E-demokracja dzieje się wtedy, gdy za pomocą wszelkich cyfrowych gadżetów obywatele wywierają faktyczny wpływ na władzę i działanie instytucji publicznych.

Unia Europejska oficjalnie uważa e-demokrację za sprawę ważną dla Europy – przed miesiącem Komisja Spraw Konstytucyjnych Parlamentu Europejskiego opublikowała nawet dokument roboczy Demokracja cyfrowa w Unii Europejskiej: możliwości i wyzwania. Ten krótki raport całkiem nieźle ujmuje główne prawdy o naszych e-demokratycznych podrygach. Komisja stwierdziła na przykład: "Procedury demokratyczne wiążą się zazwyczaj z szeroko zakrojonymi debatami i godzeniem różnych punktów widzenia. Sieć nie zawsze jest idealnym miejscem do racjonalnych debat i pogłębiania argumentacji. Działalność online nie zawsze pozwala rozróżnić opinię publiczną od stanowisk, które wydają się większościowe ze względu na rolę, jaką odgrywają najbardziej aktywni użytkownicy Sieci".

Że jest tak, jak Komisja twierdzi, przekonały się ostatnio wrocławskie Dziewuchy Dziewuchom. Na liczącej 3005 członkiń i członków grupie na FB doszło do wirtualnych rękoczynów. Nie umniejszając poruszanej kwestii – mniejsza o nią. Kością niezgody było: "Dlaczego na Facebooku nie mogą być podejmowane wiążące decyzje? Dlaczego trzeba się w tym celu spotykać osobiście?". I znów: mniejsza (w tym poście) o to, czy trzeba, czy nie. Szkopuł w tym, że dyskusja zamieniła się w warczenie wyrosłe z niezrozumienia i z niedoczytania wypowiedzi interlokutorów. I tak, tradycyjnie, polska debata zamieniła się w harmider.

Kiedy Internet zaczął się rozpowszechniać, dla wielu badaczy życia społecznego był utraconym rajem, obiecaną ziemią. Wkrótce optymiści przekonali się jednak, że raj to raczej z odzysku, a obiecanki to wciąż cacanki. Internet miał być lepszą - bo ponad podziałami - wersją życia offline. Tu rodzice mieli znaleźć wspólny język ze swoimi dziećmi, biedny i bogaty mieli dostrzec, że dzieląca ich przepaść materialna to gratka, a ludzie różnych płci, ras i wyznań mieli zrozumieć, że więcej ich łączy niż dzieli. Ale niczego takiego się nie dowiedzieli. Górę wzięli najlepsi przyjaciele człowieka – nawyki. W mig wrzuciliśmy podziały ze świata realnego do Sieci i pozamykaliśmy się każdy z osobna na należnym mu poletku tej dzikiej, globalnej wioski.

Wnioski? Człowiek nie ucieknie ani przed samym sobą, ani przed swoją demokracją. I nawet elektronika ani człowiekowi, ani demokracji nie pomoże.

1 komentarz:

  1. Jasne jak słońce, że nie pomoże, ta elektronika, w byciu prawdziwym sobą (cokolwiek to znaczy), a juz z pewnościa nie w byciu prawdziwym obywatelem. Bo bycie obywatelem oznacza współudział w realnych, nie klikanych, działaniach. Jeśli ograniczamy sie do klikania, pozostajemy jedynie "mieszkańcami" społeczeństwa, jego cząstkami bez wpływu.
    Uczestniczenie li tylko w wirtualnym świecie demokracji, i każdym innym, jest kurewsko wygodne!!! Taki plaster na sumienie.
    Fejsbukowi "aktywiści", którzy nie wychodzą na ulice, nie rozmawiają twarzą w twarz, nie ponoszą ryzyka starcia z prawdziwymi przeciwnikami - to proste emotikony.
    A jednak internet jest "dobrem". Jest z nim tak jak z każdą trudną do sklasyfikowania i opanowania rzeczą/zjawiskiem/uczuciem? - tylko od nas zależy, jak ją/je potraktujemy i jakim narzędziem będzie w naszych rękach i pod klikającymi palcami.

    OdpowiedzUsuń