sobota, 7 maja 2016

Polski urzędnik jak Che Guevara


Nadwrażliwość na płeć, czyli czemu podkochujemy się w wolności


Che Guevara – zanim pośmiertnie oddał twarz t-shirtom dla zbuntowanych nastolatków – był krwawym rewolucjonistą. W duecie z Fidelem Castro odciął od świata i Kubę, i samego siebie. A następnie uwierzył, że pokazał Amerykanom, gdzie raki zimują.

Rak amerykański, prawidłowo nazywany pręgowatym, swego czasu opanował dwie trzecie terytorium Polski. Nie ma w tym nic dziwnego – temu osobnikowi w zaraczaniu pomagał nie tylko odpowiedni klimat, lecz także polski człowiek.

W Polsce między wodami licznie zamieszkałymi przez stawonogi zlokalizowanych jest 2478 gmin. Wszystkie mają problem z przemocą i zapewne każda z nich ma swojego Che Guevarę: podobno bardzo wrażliwego chłopaka, który jeszcze nie wie, czy skończy studia medyczne, czy jednak w miejsce stetoskopu wybierze broń innego kalibru. Owszem, gmina gminie nierówna, a więc i potencja przemocy bywa w nich różna. Tym bardziej trzeba szukać jej wspólnych cech i próbować stadnie ujarzmiać. A przynajmniej złowić w jedną sieć.

W Antyprzemocową Sieć Kobiet (ASK) wpadł raport z badań nad lokalnymi programami przeciwdziałania przemocy w rodzinie. Wynika z niego, że jest źle. Nawet ONZ niepokoi się "powszechnym występowaniem w Polsce przemocy wobec kobiet oraz brakiem kompleksowej strategii mającej na celu wyeliminowanie wszelkich form uwarunkowanej płcią przemocy wobec kobiet”. Ale co z tego, że ONZ martwi się o polskie kobiety, skoro Polska o Polki się nie martwi?

Że Polska to (także) Polki – wiadomo. Tylko jak wytłumaczyć Polce-urzędniczce, że jej własny los zależy od potraktowania serio samej siebie? Przecież sprawa jest jasna: przemoc w rodzinie polskiej ma się dobrze, szczególnie wobec kobiet; aby przemocy się pogorszyło, trzeba zacząć mówić o tym, że krwiaki i siniaki to pagony pań.

Tylko że mowa o płci siniaków jest - ale raczej przypomina monolog i na pewno nie wagin. Niemniej przemawiają nawet akta. W 2014 r. na przykład Pełnomocnik Rządu do Spraw Równego Traktowania zlecił przygotowanie raportu "Odmowy wszczęcia i umorzenia postępowań w sprawach o zgwałcenia popełnione po zniesieniu wnioskowego trybu ścigania". Ponieważ tytuł tego dokumentu mówi sam za siebie, spróbujmy oddać głos paniom.

Ale gdy panie mówią same za siebie, to debatują z milczeniem. Bo jak zareagować na fakt, że jedna trzecia europejek, które przyznają, że  zostały  zgwałcone  przez  swoich  partnerów,  wyznaje,  że  została  zgwałcona  przez swojego partnera co najmniej sześć razy? I to wcale nie zmienia faktu, że co dwudziesta z nas, europejek, w ogóle została zgwałcona.

Wbrew pozorom pomocą ofiarom przemocy zajmuje się wiele osób. Mają nie lada oręż: prawo normatywne. Zobowiązuje ono na przykład wszystkie jednostki samorządu terytorialnego (a wiec także gminy położone wśród amerykańskich raków) do prowadzenia lokalnych programów przeciwdziałania przemocy w rodzinie. Nawet rząd polski w uchwale z 29 kwietnia 2014 r. przyznał, że: "Nie  budzi  wątpliwości  fakt,  że  zadaniem  państwa  jest  zatem  ochrona  rodziny przed  zagrożeniami  płynącymi  z  zewnątrz  i  wewnątrz,  w  tym  zwłaszcza  przed przemocą ze strony osób najbliższych". A jednak z faktu tego wynika coś dziwnego – i niepokojącego autorki raportu ASK: "(…) w niewielu przypadkach gromadzone dane, diagnoza, a następnie działania uwzględniały płeć sprawców i osób doświadczających przemocy, mimo że takie statystyki istnieją i są dostępne".

Jak to możliwe, że w tym samym kraju – w którym w kacie widzi się winę, a nie płeć – powszechnie straszy gender, a różność między płciami stoi na barykadach, tak jak niegdyś stała wolność, uprzednio wywiódłszy tam ludzi?

Jak to możliwe, że ci sami ludzie w jednych sprawach tak mocno zauważają swoją płciowość, a w innych – nie widzą jej wcale?

Skąd ta potrzeba weryfikowania płci tam, gdzie ktoś chciałby o niej zapomnieć dla własnego szczęścia, i ta łatwość ignorowania płci, gdy chodzi o czyjeś nieszczęście?

Ten węzeł gordyjski da się rozwiązać bez cesarskiego cięcia: wystarczy zrozumieć, że wcale nie o płeć tu chodzi, ale o wolność i jej barykadowanie.

Nie ma co negować faktu: ogromna część naszej wolności jest wolnością negatywną. Tyle dobrego, że daje nam ona wolność od niektórych zobowiązań podatkowych, od zamykania niewygodnych sądów dla wygodnych polityków albo od ingerencji samozwańczych szeryfów w intymne skrawki życia.

I w sumie nie ma co się smucić: niemało jest w nas wolności pozytywnej. Mamy wolność do wybrania sobie nazbyt wygodnych polityków, do musztrowania niemusztrowanych sądów i do gromadzenia się, gdy prędcy szeryfowie coś zbyt prędko postanowią.

Czasami zdaje się, że czasy się zmieniły i dziś wolność wiedzie ludzi co najwyżej w marchewkowe pole. Ale przecież nie jest źle. Dotrwaliśmy jakoś do dwudziestego pierwszego wieku, chociaż wcale nie było takie pewne, że nam się uda. O ironio, to właśnie wojsko (amerykańskie, oczywiście) – przez które wiele razy mogło nam się dotrwać nie udać – dało nam cywilizacyjną maskotkę: internet.

Tyle w tej laleczce z miss universe, co z Predatora. Tyle z Dawida, co z Goliata. I tyle przelewa się w niej elektronicznego autorytaryzmu, co elektronicznej demokracji. Pytaniem pozostaje, jak z tą pieniącą się wolnościową kąpielą nie wylać cyfrowego dziecka.

A skoro mowa o dzieciach - proponuję sobie i pozostałym dorosłym wziąć za rogi analogową informację o tym, że: "Dyskryminacja w szkołach ma miejsce nie tylko w relacjach rówieśniczych, lecz także ze strony nauczycielek i nauczycieli. Powszechność  zjawiska  jest  potęgowana  przez  bierną  postawę  kadry pedagogicznej (...)". 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz