sobota, 28 maja 2016

Inteligencja z miast



Po co nam wieś, czyli deficyt świadomych matek


Podobno w Izraelu są koszerne miasta, a w nich żyją koszerni ludzie, którzy nie tolerują niekoszerności. Brzmi jak bajka o żelaznym wilku?

fot. Martyna Wilk

Historie miejskiego życia pełne są takich opowieści – nikt nic nie widział, ale wszyscy wiedzą, jak było. Ba, w miastach nie brakuje też futurologów – oni nie muszą „być obecni” ani „brać udziału”, bo i tak wiedzą, jak będzie. To drugie podejście chyba dobrze tłumaczy przebieg marszu z okazji Dnia Świadomej Matki zorganizowanego 22 maja przez Dziewuchy Dziewuchom Wrocław. Wydarzenie dotyczyło prawa Polek do legalnej aborcji.

„No Woman, No Kraj”, „Maszerujemy po równość”, „Rodzicu, bądź odpowiedzialny – płać alimenty”, „Antykoncepcja to też leczenie” – to niektóre z haseł wrocławskiego marszu. Do wydarzenia zaproszeni byli wszyscy chętni, przede wszystkim jednak członkinie i członkowie facebookowej grupy Dziewuchy Dziewuchom Wrocław liczącej przeszło trzy tysiące osób. Frekwencja na marszu zawiodła organizatorki – pojawiła się może setka uczestników.

Skąd tak małe zainteresowanie tematem dotyczącym życia (lub śmierci) i zdrowia co drugiej osoby w Polsce? Czy polskie kobiety planują życzeniowym myśleniem „mnie to nie dotyczy”, sprawić, że zachodzenie w ciążę i towarzyszące temu komplikacje nie będą ich problemem? A może myślą, że wystarczy zamknąć oczy, by rzeczywistość zniknęła, jak potwór spod dziecięcego łóżka?

fot. Martyna Wilk

Ale z drugiej strony: czy na pewno kilkadziesiąt osób maszerujących przez miasto w obronie praw kobiet to mało? A może jest to wystarczająco duża grupa, aby mogła skutecznie wyrazić swoje przekonania? I zachęcić innych – na przykład gapiów – by przyjrzeli się rzeczywistości, której dotąd nie znali.

Psy na przykład, nie znały do niedawna książek. Było, minęło. W ramach projektu Dzieci czytają książki psom w schroniskach – dzieci czytają książki psom w schroniskach! Ta niespotykana akcja to nie tylko sposób na ukojenie nerwów trzymanych w klatkach zwierząt, lecz także iście międzygatunkowa lekcja obywatelskości. Lekcja nie tylko oryginalna, lecz także potrzebna, bo wciąż bardzo łatwo zapominamy o potrzebach innych (zarówno zwierząt, jak i ludzi), a co za tym idzie – nie dostrzegamy tego, że są nam niezbędni.
Na tę niezbędność uwagę próbował zwrócić Łukasz Brodziak – zastępca przewodniczącego Rady Miejskiej w Pieńsku. Uważa on, że inteligentne miasta to pojęcie, które należy zastąpić sformułowaniem smart communities. Jest też przekonany, że smart cities w Polsce pozostaną mrzonką, jeśli rozwijając tę koncepcję, zapomnimy o gminach wiejskich i wiejsko-miejskich.

Swoje stanowisko Łukasz Brodziak wyraził podczas Ogólnopolskiej Konferencji Naukowej Smart City, która odbyła się 20 maja 2016 r. na Wydziale Prawa i Administracji UAM. Niektórzy słuchacze prelekcji próbowali zdyskredytować postawioną przez niego tezę. Upierali się, że koncepcja smart cities z założenia odwołuje się wyłącznie do aglomeracji miejskich – bo tylko w nich mogą zajść procesy, które są nieodzownym elementem inteligentnych miast.

Myśląc poważnie o ludziach, z takim myśleniem muszę się nie zgodzić.

Po pierwsze, urodziłam się we Wrocławiu i żyję we Wrocławiu. I nie chcę sobie nawet wyobrażać, jak to miasto wyglądałoby bez przyjezdnych, którzy tutaj odnajdują swój dom.

Po drugie, koncepcja smart cities opiera się na sześciu filarach. Są to: życie, zarządzanie, transport, środowisko, ekonomia i ludzie. Ludzie, pamiętajcie, że ogromna część dzisiejszych aglomeracyjnych mieszczuchów to niedawni mieszkańcy wsi i małych miasteczek. A przecież nie da się zbudować nowoczesnego, inteligentnego miasta bez wspierania rozwoju kompetencji obywatelskich jego (także przyszłych) mieszkańców. Nie da się także „wymyślić” oczekiwać mieszkańców miast – to właśnie ich trzeba pytać o to, czego chcą od swojego wielkomiejskiego życia. I właśnie dlatego dla kreowania smart cities ignorowanie wsi i małych miast nie jest smart.

A smart być warto. Wie o tym Małopolski Instytut Kultury, dlatego wydał Chłopską Szkołę Biznesu – ekonomiczną grę planszową o rzemieślnikach z XVIII-wiecznego ośrodka andrychowskiego. Planszówka uczy poprzez zabawę mechanizmów gospodarki wolnorynkowej i przedsiębiorczości, a także rozwija kompetencje społeczne. Igraszka? Raczej nie. Edukowanie to przecież podstawa rozwoju każdej społeczności, ale przede wszystkim takiej, która ma składać się z samodzielnych, myślących obywateli.

Słupska akcja „Dzieci czytają książki psom w schroniskach” dowiodła niechcący, że społeczeństwo obywatelskie objąć może także zwierzęta. Umówmy się - będzie wystarczająco dobrze, jeśli będziemy na tyle mało zezwierzęceni, że na "zwierzęta" w społeczeństwie nie będzie zgody.

sobota, 21 maja 2016

Szubienica dla wszystkich



Mobilizacja poprzez wykluczenie, czyli o co i po co się kłócimy



We Wrocławiu na komisariacie umarł aresztowany mężczyzna, wywołując kilkudniowe zamieszki uliczne, natomiast obok autobusu wybuchła bomba, raniąc kobietę. Ot taki parytet tragedii.

Opublikowany właśnie Światowy Indeks Terroryzmu określa najważniejsze – za przeproszeniem – trendy w zamachach terrorystycznych. Najnowszy raport powstał na podstawie danych sprzed dwóch lat i wskazuje, że Polska jest całkowicie wolna od terroryzmu. Przynajmniej tego uwzględnianego w badaniach.

Terroryzm to używanie przemocy fizycznej i psychicznej. Terroryzm ma zastraszać ludzi i burzyć porządek. I rozbijać społeczności. Ot takie divide et impera, jakie się nie śniło naszym politykom.


fot. Martyna Wilk


Tyle że to, co się nie śni, lubi majaczyć na jawie. W piątek trzynastego (maja) członkinie Kół Gospodyń Wiejskich (KGW) zawitały w pałacu prezydenckim. Oczywiście nie wszystkie. Jak bowiem twierdzi Prezeska Krajowej Rady KGW Bernadetta Niemczyk, Koła zrzeszają ponad 700 tysięcy osób, co dla salonów jest liczbą przytłaczającą. 

W piątek trzynastego aktualna prezydentowa, czyli żona aktualnego prezydenta, podziękowała członkiniom KGW za wszystko: od strojów ludowych, przez wychowanie dzieci, po walkę o lepsze życie wiejskich kobiet. I dobrze, że podziękowała, bo jest komu i za co dziękować. 

Ale w piątek trzynastego swoje święto miały też inne kobiety. Tego dnia po raz ósmy rozpoczął się ogólnopolski Kongres Kobiet – coroczne spotkanie aktywistek na rzecz równego traktowania kobiet i mężczyzn. A że aktywistki te są solą ale nie ziemi, lecz w oku aktualnie rządzących, toteż aktualnie rządzący postanowili odpowiednio się do zasolenia ustosunkować. I oddzielić ziarno od plew (a może odwrotnie).

„Mistrzostwo” – tego wyrazu używano chyba najczęściej, by określić, jak genialnym posunięciem pijarowym było wyznaczenie spotkania aktualnej prezydentowej z KGW dokładnie podczas trwania Kongresu Kobiet. Faktycznie, geniusz mistrzów ciętej riposty polega na tym, że bywają oni niewybrednie wredni. Ot, takie divide et impera.

Ale w tym roku chyba wszystkie mistrzostwa i rozgrywki będą odmienione, za co szczególne dzięki należą się kibicom ze stolicy. „KOD, Nowoczesna, GW, Lis, Olejnik i inne ladacznice, dla was nie będzie gwizdów, będą szubienice” – napisali w Narodowy Dzień Zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami na stadionowym transparencie miłośnicy piłki kopanej. A TVN w podziękowaniu napisał, że zrywa ze skutkiem natychmiastowym wszelką współpracę z Legią Warszawa.

Biorąc pod uwagę, że w ciągu zaledwie kilku majowych dni powykluczały się wzajemnie jakieś bliżej niedoszacowane kohorty Polek i Polaków, najnowsze badania Eurobarometru trzeba uznać za autentyczne. Otóż wskazują one, że 57 procent obywateli Unii Europejskiej (i tyle samo obywateli Polski) w wieku od 16 do 30 lat czuje się wykluczonych z życia gospodarczego i społecznego. Trochę to smutne, ale też trochę kojące – wszak samopoczucie idące w ślad za rzeczywistością jest mimo wszystko objawem względnej psychicznej stabilizacji.


fot. Martyna Wilk

Nie da się jednak zaprzeczyć – choć nie wszyscy chcą się z tym zgodzić – że wykluczenie społeczne kogokolwiek to porażka wszystkich. Szczęśliwie powstają inicjatywy, które podnoszą ten problem i naświetlają go także w kontekście świata wirtualnego. Ufam, że można tak powiedzieć o Sektorze3.0, konferencji poświęconej wykorzystywaniu nowoczesnych technologii w sektorze trzecim. Ta komercyjna inicjatywa wydaje się godna uwagi choćby dlatego, że stwarza szansę rozwinięcia swoich internetowo-komunikacyjnych kompetencji pracownikom NGO-sów. Jak dać się zobaczyć w Sieci? Jak być przekonującym? Jak znaleźć sojuszników? Jak i jakie technologie wykorzystać, by docierać tam, gdzie chcemy? I nade wszystko: jak nie wykluczyć samych siebie z cyfrowego, a tym samym z analogowego życia?

Aż 46 procent Europejczyków ankietowanych we wspomnianym badaniu Eurobarometru uważa, że rolę w kształtowaniu demokracji odgrywają portale społecznościowe, a to dlatego, iż umożliwiają wszystkim udział w debacie publicznej. To jednak tylko optymistyczna teoria, bo w praktyce debatowanie w Internecie wymaga nie mniejszych kompetencji niż prowadzenie dyskusji offline. Co więcej, partycypacja elektroniczna to w pewnym sensie podwójne wyzwanie dla inicjatorów e-dialogu – przecież, aby zaprosić do debaty za pomocą nowych technologii, samemu trzeba się nimi sprawnie i świadomie posługiwać.

Naprawdę – ani technologii, ani debatowania nie trzeba się bać. Wystarczy spokornieć i zrozumieć, że jednego i drugiego trzeba się po prostu non stop uczyć. Bo z debatowaniem i z technologią jest jak z oddychaniem: albo łykasz hausty powietrza wprost do żołądka i zbierasz w nim gazy, albo wierzysz, że przepona naprawdę istnieje i z niej korzystasz.

I tak trwają: żołądek dla wykluczenia i przepona dla dialogu.

Przeponowcy mają szansę pooddychać już 23 maja (poniedziałek) we Wrocławiu podczas debaty Oblicza wykluczenia społecznego - #1. Spotkanie poprowadzi Damian Wojciech Dudała (Inicjatywa WrObywatel), a wśród panelistów znajdą się: Andrzej Ptak (Towarzystwo Pomocy im. św. Brata Alberta), Maciej Mandelt (Stowarzyszenie Nomada na rzecz integracji społeczeństwa wielokulturowego), Robert Reisigová-Kielawski (Koalicja Wrocław Wita Uchodźców) oraz Joanna Lebiedzińska (Partia Zieloni).

Spotkanie jest też dla żołądkowców – ostatecznie świeże powietrze to nic złego.

sobota, 14 maja 2016

Żyletka w czarnej dłoni


Albo gwałt online, albo 1,1 kilometra ma znaczenie


Na początku był Chaos. Z chaosu wzięło się Niebo i Ziemia, więc w sumie te wszystkie lamenty, że świat woła o pomstę do nieba to wiele hałasu o nic. Wszak jabłko od jabłoni pada niedaleko.

Niedaleko placu Wolności we Wrocławiu – a konkretnie 1,1 kilometra od niego – znajduje się ulica Stysia. Na placu Wolności stoi Tężnia sztuki. Natomiast nad ulicą Stysia dumnie rozciąga się kolejowy wiadukt, a pod nim – graffiti pieprzące islam i lewaki. Albo lewaków.

Wrocław, ulica Stysia. Fot. Martyna Wilk

Wszystko jest bowiem kwestią perspektywy, zobrazowania i kontekstu. A nawet kontrastu. Na przykład: w ubiegłym roku do wyborów parlamentarnych pofatygowało się aż 50,92% uprawnionych, ale tylko 37% Polaków przeczytało jakąkolwiek książkę. Na szczęście z tych informacji nie można wywnioskować na pewno, że ogromna część aktywnych wyborców nie czyta. Można natomiast odnieść wrażenie, że demokracja w kontekście czytania wypada nieblado. Co nie zmienia faktu, że słaby rozwój czytelnictwa przy wartości estetyczno-naukowej większości publikacji jest jak darowany koń i naprawdę lepiej mu w zęby nie zaglądać.

Tylko że niezaglądanie w zęby – koniowi, książkom albo demokracji – niechybnie kończy się próchnicą. Zawsze zaczyna się tak samo: bezobjawowo i od głowy. Zwykle też przydarza się w takim natłoku zdarzeń, że ciężko odróżnić ją od zdrowych objawów. Tak samo rzecz ma się z Internetem, a raczej z internautą.

Równowaga równowagą, ale jeśli Yin to gra w "Chińczyka" na Kurniku a Yang to podpisywanie petycji na Avaaz.org, to lżej było nic o tym nie wiedzieć.

I tak na przykład, za sprawą wirtualnej rzeczywistości możemy realnie solidaryzować się z somalijskimi kobietami. A właściwie z dziewczynkami – 98% z nich jest katowana podczas rytualnego okaleczania narządów płciowych. W ich imieniu społeczność Avaaz prosi o podpisywanie internetowego apelu do somalijskiego parlamentu, który ma wkrótce głosować nad zmianą bestialskiego prawa. Oczywiście w sensie prawnym "podpisanie się" poprzez podanie swojego adresu mailowego nie ma żadnego znaczenia, ale w każdym innym sensie – mailowy podpis znaczenie ma ogromne.

Solidarni z Somalią. Źródło: Avaaz.org.
Tak się ma awers internetowej moralności. Na rewersie nastolatka transmituje na żywo w Sieci, jak jej koleżankę gwałci mężczyzna. Nie pomaga gwałconej, nie wzywa pomocy, lecz zachwyca się, że pod filmem przybywa komentarzy. I "lajków".

Czy obserwując na żywo gwałt przez internet, powinniśmy odpowiadać za współudział? Czy da się policzyć współuczestniczących w gwałcie przez internet? Czy gwałt obserwowany online staje się gwałtem zbiorowym?

Czy te pytania są absurdalne? Nie – to pytania o rzeczywistość.

Przeważnie –  poważnie trenując uważność ­– wybieram bez hejtu. To nie wrodzona dobroć, ale wypracowana, choć ludzko szwankująca, przyzwoitość i chęć życia w przyzwoitym świecie. Ale potem przychodzi taki moment, że myślę sobie: Stop. Mam ochotę sobie otwarcie "ponienawidzić". Dzieje się to na przykład wtedy, gdy jakaś osoba z jakiegoś powodu wybrana do pełnienia publicznych funkcji publicznie żartuje sobie z gwałtów. Potem jednak osoba publiczna przeprasza, a ja mówię sobie: "hejtstop". I znowu wybieram bez hejtu, bo jednak wierzę w demokrację, nawet w tę elektroniczną.

Elektroniczna demokracja to wykorzystanie nowoczesnych technologii do zwiększenia udziału ludzi w tworzeniu demokracji. E-demokracja dzieje się wtedy, gdy za pomocą wszelkich cyfrowych gadżetów obywatele wywierają faktyczny wpływ na władzę i działanie instytucji publicznych.

Unia Europejska oficjalnie uważa e-demokrację za sprawę ważną dla Europy – przed miesiącem Komisja Spraw Konstytucyjnych Parlamentu Europejskiego opublikowała nawet dokument roboczy Demokracja cyfrowa w Unii Europejskiej: możliwości i wyzwania. Ten krótki raport całkiem nieźle ujmuje główne prawdy o naszych e-demokratycznych podrygach. Komisja stwierdziła na przykład: "Procedury demokratyczne wiążą się zazwyczaj z szeroko zakrojonymi debatami i godzeniem różnych punktów widzenia. Sieć nie zawsze jest idealnym miejscem do racjonalnych debat i pogłębiania argumentacji. Działalność online nie zawsze pozwala rozróżnić opinię publiczną od stanowisk, które wydają się większościowe ze względu na rolę, jaką odgrywają najbardziej aktywni użytkownicy Sieci".

Że jest tak, jak Komisja twierdzi, przekonały się ostatnio wrocławskie Dziewuchy Dziewuchom. Na liczącej 3005 członkiń i członków grupie na FB doszło do wirtualnych rękoczynów. Nie umniejszając poruszanej kwestii – mniejsza o nią. Kością niezgody było: "Dlaczego na Facebooku nie mogą być podejmowane wiążące decyzje? Dlaczego trzeba się w tym celu spotykać osobiście?". I znów: mniejsza (w tym poście) o to, czy trzeba, czy nie. Szkopuł w tym, że dyskusja zamieniła się w warczenie wyrosłe z niezrozumienia i z niedoczytania wypowiedzi interlokutorów. I tak, tradycyjnie, polska debata zamieniła się w harmider.

Kiedy Internet zaczął się rozpowszechniać, dla wielu badaczy życia społecznego był utraconym rajem, obiecaną ziemią. Wkrótce optymiści przekonali się jednak, że raj to raczej z odzysku, a obiecanki to wciąż cacanki. Internet miał być lepszą - bo ponad podziałami - wersją życia offline. Tu rodzice mieli znaleźć wspólny język ze swoimi dziećmi, biedny i bogaty mieli dostrzec, że dzieląca ich przepaść materialna to gratka, a ludzie różnych płci, ras i wyznań mieli zrozumieć, że więcej ich łączy niż dzieli. Ale niczego takiego się nie dowiedzieli. Górę wzięli najlepsi przyjaciele człowieka – nawyki. W mig wrzuciliśmy podziały ze świata realnego do Sieci i pozamykaliśmy się każdy z osobna na należnym mu poletku tej dzikiej, globalnej wioski.

Wnioski? Człowiek nie ucieknie ani przed samym sobą, ani przed swoją demokracją. I nawet elektronika ani człowiekowi, ani demokracji nie pomoże.

sobota, 7 maja 2016

Polski urzędnik jak Che Guevara


Nadwrażliwość na płeć, czyli czemu podkochujemy się w wolności


Che Guevara – zanim pośmiertnie oddał twarz t-shirtom dla zbuntowanych nastolatków – był krwawym rewolucjonistą. W duecie z Fidelem Castro odciął od świata i Kubę, i samego siebie. A następnie uwierzył, że pokazał Amerykanom, gdzie raki zimują.

Rak amerykański, prawidłowo nazywany pręgowatym, swego czasu opanował dwie trzecie terytorium Polski. Nie ma w tym nic dziwnego – temu osobnikowi w zaraczaniu pomagał nie tylko odpowiedni klimat, lecz także polski człowiek.

W Polsce między wodami licznie zamieszkałymi przez stawonogi zlokalizowanych jest 2478 gmin. Wszystkie mają problem z przemocą i zapewne każda z nich ma swojego Che Guevarę: podobno bardzo wrażliwego chłopaka, który jeszcze nie wie, czy skończy studia medyczne, czy jednak w miejsce stetoskopu wybierze broń innego kalibru. Owszem, gmina gminie nierówna, a więc i potencja przemocy bywa w nich różna. Tym bardziej trzeba szukać jej wspólnych cech i próbować stadnie ujarzmiać. A przynajmniej złowić w jedną sieć.

W Antyprzemocową Sieć Kobiet (ASK) wpadł raport z badań nad lokalnymi programami przeciwdziałania przemocy w rodzinie. Wynika z niego, że jest źle. Nawet ONZ niepokoi się "powszechnym występowaniem w Polsce przemocy wobec kobiet oraz brakiem kompleksowej strategii mającej na celu wyeliminowanie wszelkich form uwarunkowanej płcią przemocy wobec kobiet”. Ale co z tego, że ONZ martwi się o polskie kobiety, skoro Polska o Polki się nie martwi?

Że Polska to (także) Polki – wiadomo. Tylko jak wytłumaczyć Polce-urzędniczce, że jej własny los zależy od potraktowania serio samej siebie? Przecież sprawa jest jasna: przemoc w rodzinie polskiej ma się dobrze, szczególnie wobec kobiet; aby przemocy się pogorszyło, trzeba zacząć mówić o tym, że krwiaki i siniaki to pagony pań.

Tylko że mowa o płci siniaków jest - ale raczej przypomina monolog i na pewno nie wagin. Niemniej przemawiają nawet akta. W 2014 r. na przykład Pełnomocnik Rządu do Spraw Równego Traktowania zlecił przygotowanie raportu "Odmowy wszczęcia i umorzenia postępowań w sprawach o zgwałcenia popełnione po zniesieniu wnioskowego trybu ścigania". Ponieważ tytuł tego dokumentu mówi sam za siebie, spróbujmy oddać głos paniom.

Ale gdy panie mówią same za siebie, to debatują z milczeniem. Bo jak zareagować na fakt, że jedna trzecia europejek, które przyznają, że  zostały  zgwałcone  przez  swoich  partnerów,  wyznaje,  że  została  zgwałcona  przez swojego partnera co najmniej sześć razy? I to wcale nie zmienia faktu, że co dwudziesta z nas, europejek, w ogóle została zgwałcona.

Wbrew pozorom pomocą ofiarom przemocy zajmuje się wiele osób. Mają nie lada oręż: prawo normatywne. Zobowiązuje ono na przykład wszystkie jednostki samorządu terytorialnego (a wiec także gminy położone wśród amerykańskich raków) do prowadzenia lokalnych programów przeciwdziałania przemocy w rodzinie. Nawet rząd polski w uchwale z 29 kwietnia 2014 r. przyznał, że: "Nie  budzi  wątpliwości  fakt,  że  zadaniem  państwa  jest  zatem  ochrona  rodziny przed  zagrożeniami  płynącymi  z  zewnątrz  i  wewnątrz,  w  tym  zwłaszcza  przed przemocą ze strony osób najbliższych". A jednak z faktu tego wynika coś dziwnego – i niepokojącego autorki raportu ASK: "(…) w niewielu przypadkach gromadzone dane, diagnoza, a następnie działania uwzględniały płeć sprawców i osób doświadczających przemocy, mimo że takie statystyki istnieją i są dostępne".

Jak to możliwe, że w tym samym kraju – w którym w kacie widzi się winę, a nie płeć – powszechnie straszy gender, a różność między płciami stoi na barykadach, tak jak niegdyś stała wolność, uprzednio wywiódłszy tam ludzi?

Jak to możliwe, że ci sami ludzie w jednych sprawach tak mocno zauważają swoją płciowość, a w innych – nie widzą jej wcale?

Skąd ta potrzeba weryfikowania płci tam, gdzie ktoś chciałby o niej zapomnieć dla własnego szczęścia, i ta łatwość ignorowania płci, gdy chodzi o czyjeś nieszczęście?

Ten węzeł gordyjski da się rozwiązać bez cesarskiego cięcia: wystarczy zrozumieć, że wcale nie o płeć tu chodzi, ale o wolność i jej barykadowanie.

Nie ma co negować faktu: ogromna część naszej wolności jest wolnością negatywną. Tyle dobrego, że daje nam ona wolność od niektórych zobowiązań podatkowych, od zamykania niewygodnych sądów dla wygodnych polityków albo od ingerencji samozwańczych szeryfów w intymne skrawki życia.

I w sumie nie ma co się smucić: niemało jest w nas wolności pozytywnej. Mamy wolność do wybrania sobie nazbyt wygodnych polityków, do musztrowania niemusztrowanych sądów i do gromadzenia się, gdy prędcy szeryfowie coś zbyt prędko postanowią.

Czasami zdaje się, że czasy się zmieniły i dziś wolność wiedzie ludzi co najwyżej w marchewkowe pole. Ale przecież nie jest źle. Dotrwaliśmy jakoś do dwudziestego pierwszego wieku, chociaż wcale nie było takie pewne, że nam się uda. O ironio, to właśnie wojsko (amerykańskie, oczywiście) – przez które wiele razy mogło nam się dotrwać nie udać – dało nam cywilizacyjną maskotkę: internet.

Tyle w tej laleczce z miss universe, co z Predatora. Tyle z Dawida, co z Goliata. I tyle przelewa się w niej elektronicznego autorytaryzmu, co elektronicznej demokracji. Pytaniem pozostaje, jak z tą pieniącą się wolnościową kąpielą nie wylać cyfrowego dziecka.

A skoro mowa o dzieciach - proponuję sobie i pozostałym dorosłym wziąć za rogi analogową informację o tym, że: "Dyskryminacja w szkołach ma miejsce nie tylko w relacjach rówieśniczych, lecz także ze strony nauczycielek i nauczycieli. Powszechność  zjawiska  jest  potęgowana  przez  bierną  postawę  kadry pedagogicznej (...)".