środa, 31 sierpnia 2016

Militarno-seksualna oświata



Wielka niewiadoma, czyli programowanie pilotowane


Lato. Katowicki Park Leśny. Idę przez niego i nagle dostrzegam sarenkę. Maleństwo stoi dwa metry obok mnie. Patrzy z pokerową miną. Po chwili niewzruszone zaczyna skubać krzew, a ja gapię się na nie jak cielę w malowane wrota. Zwierzę dzikie! Żywe! Na żywo! Widzę! I nagle mija mnie gromadka kilkulatków: „Nie martw się! Mogę ci pożyczyć powerbank!”, krzyczy jeden do drugiego, co gna na złamanie karku, bo gdzieś w parku dostrzegł pokemona.

Pokemony dostrzegli chyba wszyscy. Szczeciński magistrat postawił nawet specjalne ławki dla graczy znużonych łapaniem stworków, a we Wrocławiu powstaje inspirowana gonitwą za pokemonami komputerowa gra Go Wrocławskie Krasnale. Za pomocą tej aplikacji z wrocławskimi krasnalami będzie można wyczyniać wirtualne cuda, na przykład filtrować je i sortować.

A że sortować i krasnale, i ludzi nietrudno, jest wiedzą powszechną. Najszybciej można oddzielić ziarno od plew nowymi technologiami. Z okazji nowego roku szkolnego politycy stawiają sprawy jasno. Po pierwsze, resort edukacji narodowej uruchamia 1 września pilotażowy program nauki programowania w szkołach, a to dlatego, że zdaniem ministerstwa programowanie poprawia zdolność logicznego myślenia i umiejętność współpracy. Natomiast resort cyfryzacji ogłasza, że w wyniku starań Polskiej Izby Komunikacji Elektronicznej pojawia się w Polsce nowy fach: technik szerokopasmowej komunikacji elektronicznej. Powód? Pragmatycznie rozsądny: fachowcy od „szerokopasmówek” (choćby pracownicy serwisujący sprzęt dla telewizji kablowych) są w Polsce bardzo potrzebni.

Ojczyzna jest zdaje się we wzmożonym niebezpieczeństwie, bo poza wszelkiej maści specjalistami od informatyzacji potrzebuje też patriotów. W liceum w Milanówku powstać miała klasa narodowo-matematyczna. Wokół nazwy klasy – oraz dyrektora mówiącego, że przeciw uchodźcom nic nie ma, ale trzeba wiedzieć, jak się bronić – zrobił się medialny szum, więc szybko zmieniła nazwę na „klasę mundurową”, a ostatecznie na „klasę z elementami wiedzy o bezpieczeństwie narodowym”. Jeśli elementem bezpieczeństwa narodowego jest bezpieczeństwo seksualne, to jestem za.

W polskich gminach, w duecie z awanturą o zamykanie gimnazjów, trwa awantura aborcyjna. Przez ostatnie miesiące aktywiści zbierali podpisy pod obywatelskimi projektami ustaw zabraniających aborcji i liberalizujących ją. Przy okazji toczyły się mniej lub bardziej wprost dyskusje o ludzkiej seksualności, a także o roli szkoły w nauczaniu o seksie. Sprawa zelektryzowała studentki i studentów medycyny, którzy zaczęli tworzyć grupy edukujące o reprodukcji – także o bezpiecznych metodach przerywania ciąży. Nikt jednak nie zapytał wprost, dlaczego rodzice mają prawo decydować, czy ich dziecko odbierze wychowanie seksualne, a nie mają takiego wyboru, jeśli chodzi o nauczanie programowania. I kto właściwie uznał, że umiejętność programowania jest dla młodzieży ważniejsza, niż ich seksualne – czyli fizyczne – zdrowie? Być może za jakiś czas odpowiedzi na to pytanie poszukają aktywiści z koalicji NIE dla chaosu w szkole.

Z rzeczywistością, szczególnie tą wirtualną, nie ma co walczyć. Warto natomiast w niej walczyć. Dlatego cieszy mnie, że resort cyfryzacji dba o młode programistyczne umysły. Czekam teraz, aż te młode, tęgie mózgi pójdą po rozum głowy – i stworzą dla siebie i swoich kolegów aplikację do nauczania o seksualności.

piątek, 5 sierpnia 2016

Ksiądz na posterunku

Niebezpieczne NGO-sy, czyli media bez perspektyw 

 

Organizacje trzeciego sektora to podstawa demokracji. Im mniej demokracji w obecnie  działającym rządzie, tym więcej potrzeba jej w instytucjach pozarządowych.

Teoretycznie dobrze jest, gdy NGO-sy mają silną pozycję w społeczeństwie – mogą wtedy skutecznie oddziaływać na polityków, którzy zapominają pełnić swoje funkcje w imię porządku publicznego. Zdarza się jednak, że niektóre pozarządowe instytucje urastają do rangi tak potężnych uczestników życia społecznego, iż nie tylko pochłaniają inne podmioty sektora trzeciego (niekoniecznie dosłownie – wystarczy, że skutecznie wykluczą z debaty publicznej swoich konkurentów), lecz także przenikają do różnych instytucji państwowych.



Kościół katolicki nie jest organizacją pozarządową – przynajmniej teoretycznie i w świetle ustawy o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie. Nie brakuje jednak takich, którzy „zaliczają kościoły i inne związki wyznaniowe do szczególnej kategorii organizacji pozarządowych (traktując organizacje pozarządowe jako dobrowolne zrzeszenia)”. Trzeba się z nimi zgodzić, jeśli za podstawowy cel działania NGO uznamy chęć wpływania na rzeczywistość.



Ale jak dalece organizacje pozarządowe mogą ingerować w sposób funkcjonowania instytucji państwowych? Kiedy prospołeczna działalność zamienia się w hucpę na rzecz monopolizacji rzeczywistości? I czy jesteśmy w stanie zauważyć, że pozwalamy sobą nieświadomie manipulować niekoniecznie świadomemu manipulatorowi?



W tym roku, jak co roku, z okazji dnia św. Krzysztofa, uznawanego przez katolików za patrona kierowców, drogówka patrolowała ulice razem z księżmi. Na drogach całej Polski kierowcy zatrzymywani byli przez patrole składające się z policjanta i kapłana. Kierujący pojazdami pouczani byli przez księdza, który wręczał kierowcy obrazek ze św. Krzysztofem i edukował na temat bezpiecznej jazdy.



Czy należy bić na alarm, bo udział w patrolach drogowych biorą księża? Czy może należy bić na alarm, bo nikomu nie przeszkadza to, że pracownicy kościoła katolickiego uczestniczą w pracy policji? I kto ma na alarm bić?



Teoretycznie od zwracania uwagi na to, że coś jest nie tak z praworządnością lub pluralizmem społecznym i kulturowym, są media. Ale trudno wierzyć w czujność mediów, które – tak jak np. „Gazeta Wrocławska” i „Echo Dnia” – próbują kupić czytelników dodatkiem specjalnym w postaci obrazka ze św. Krzysztofem. Czy bowiem lokalna prasa, która pielęgnuje swój katolicki wizerunek, będzie w stanie odpowiednio reagować na nieprawidłowości w działaniu lokalnych organizacji katolickich?






Pytanie o to, czy konieczny jest dystans między kościołami a mediami jako strażnikami interesu społecznego, nie dotyczy mediów ogólnopolskich. Prezes Polskiej Agencji Prasowej Artur Dmochowski nie owija w bawełnę i rolę mediów głównego nurtu określa jednoznacznie: „Nie chodzi o to, by komentatorami byli wyłącznie duchowni, chodzi o coś głębszego, mianowicie o to, by był zachowany katolicki punkt widzenia na rzeczywistość polityczną, społeczną czy gospodarczą”.



Na katolicyzm poglądy można mieć różne: od przyjaznych, przez obojętne, po nienawistne. O demokracji wiedzieć trzeba jedno: nie ma racji bytu bez kulturowego pluralizmu.