sobota, 25 czerwca 2016

Hejt to nie #, to nienawiść

Od nauki programowania po odpowiedzialność klubów piłkarskich


Wygodnie jest wierzyć, że człowiek to ostatni element w ewolucji ludzkości. Tylko że dzięki galopującej technologii mamy coraz większą szansę być po prostu brakującym ogniwem na ścieżce rozwoju swojego własnego gatunku. Transhumaniści wierzą, że hybryda człowieka z maszyną może pozwolić na urealnienie marzenia o nieśmiertelności albo (co kto woli i zależnie od tego, co komu mniej straszne) – o życiu wiecznym. Jak? To proste: komputer sczytuje moje myśli (technologia częściowo już na to pozwala), a następnie wrzuca do chmury obliczeniowej. Tam mogą one funkcjonować i ewoluować nawet po mojej śmierci. W ten sposób ostatniego posta na swoim blogu opublikuję po własnym pogrzebie.
 

Ta dziwaczna przyszłość może nastąpić już wkrótce, bo właściwie nic nie stoi jej na przeszkodzie. Jedyną trudnością mogą być nasze małe kompetencje cyfrowe, które uniemożliwią nam korzystanie z cyfrowego życia wiecznego. Ale i to się zmienia – wszak w technologiczną edukację młodych inwestujemy coraz większy kapitał zarówno finansowy, jak i społeczny. W środę na przykład na Politechnice Wrocławskiej swoją działalność zainaugurowała Liga Niezwykłych Umysłów. Program powstał po to, aby zarazić uczniów bakcylem programowania i dać im szansę na wybranie studiów i zawodu związanego z przyszłościową i dochodową branżą IT. Czy koncepcja jest modna, wątpić nie można. Ale jej słuszność budzi pewne wątpliwości. Po pierwsze, obserwatorzy europejskiego runku pracy uwrażliwiają, że współczesne dzieci podejmą zatrudnienie za dwie dekady i będą pracować w zawodach, które dzisiaj nie istnieją. Skąd zatem pewność, że wykształcenie w sobie takich a nie innych kompetencji jakkolwiek pomoże im odnaleźć się w życiu zawodowym? Po drugie, nie tylko założyciele Ligii Niezwykłych Umysłów, lecz także znawcy sektora IT alarmują, że dzisiaj w Unii Europejskiej brakuje nawet 300 tysięcy informatyków, a za cztery lata liczba ta może sięgnąć miliona. Pytaniem pozostaje, czy owe braki kadrowe nie są pozorne i nie da się ich uzupełnić jedną decyzją polityczną na szczeblu Wspólnoty – na przykład otwierając unijny rynek pracy dla programistów z Tunezji, Turcji czy Chin.

Tak czy siak – dobra edukacja to zawsze wielka wartość, zatem nauczanie dzieci tego, jak i po co programować komputery, jest pomysłem bezdyskusyjnie wartym poparcia. Ale jeszcze bardziej popierać trzeba takie nauczanie umiejętności technicznych, które pokazuje społeczne konsekwencje używania technologii. I nie chodzi tu o nieświadome wynalezienie przez genialnych, ale bezrefleksyjnych naukowców broni masowego rażenia. Chodzi o to, aby uświadomić przyszłym inżynierom, że są w stanie tworzyć aplikacje, które ograniczą społeczne ubóstwo i śmiertelność w wypadkach komunikacyjnych albo zwiększą bezpieczeństwo publiczne i zminimalizują wandalizm.

Wszystko wskazuje na to, że największą szansę na sprowadzenie lepszego ładu na świecie mają informatycy-piłkarze. W piątek podczas spotkania Przeciwdziałanie prawicowemu radykalizmowi na poziomie lokalnym. Polsko-niemieckie inspiracje debatowaliśmy o zwalczaniu agresji wśród młodych ludzi. Pozytywnie doświadczone w rozwiązywaniu tego problemu są niemieckie kluby piłkarskie, które skutecznie poradziły sobie ze stadionową przemocą, mówiąc kibolom „raus”, a rodzinom z dziećmi – „herzlich willkommen”.

Jak sprawić, by na stadionach nie było rasizmu i homofobii? Jak uwolnić ulice od napaści na tle narodowościowym? Jak uwrażliwiać ludzi, że internetowy #hejt to najprawdziwsza nienawiść, która prowadzi do fizycznej przemocy? Odpowiedź jest prosta: nie wiadomo. Wiadomo jednak, że bez nieustannego dialogu nie stworzymy aplikacji do życia bez hejtu.

sobota, 18 czerwca 2016

Bolesny stosunek



Dzień uchodźcy, czyli moja pierwsza ewakuacja

Uchodźcy w Europie to realny problem i potencjalne źródło zakończenia wciąż jeszcze istniejącej – i dla większości z nas jedynej znanej – cywilizacji zachodniej. Nade wszystko jednak uchodźcy w Europie to papierek lakmusowy do pomiaru moralności Europejczyków. A jest ona specyficzna.

Wędruje wielu i wielu z tych wielu chce dotrzeć do Niemiec – półśrodki, jak Austria czy Włochy, mało kogo interesują. Powody są przynajmniej dwa. Po pierwsze, wielu spośród migrujących dziś do Europy swoje rodziny i przyjaciół już od dawna ma w Niemczech. Po drugie, niemiecka pomoc socjalna to marka sama w sobie. W ramach niej uchodźcy dostają podobno karnety na bezpłatne wizyty w domach publicznych.

Znalezione na FB.

Trudno mieć stuprocentową pewność, czy rzeczywiście tak jest – nadmiaru źródeł informujących o tym procederze nie ma. Jednak jeszcze trudniej zauważyć nam coś innego. Wielu Polaków oburza się na muzułmańską dzicz, która napływa do Europy, a potem od Angeli Merkel dostaje darmowe bony na usługi prostytutek. Ale taki sam ogrom Polaków nie oburza się na myśl o polskiej dziczy odwiedzającej domy publiczne całego świata. Swoją drogą, ciekawe, czy ten sam skład osobowy naszych rodaków uradowała wieść o zamordowaniu 50 nieheteroseksualnych Amerykanów.

Wybór komentarzy, jakie pojawiły się na funpage`u posła na Sejm RP Roberta Winnickiego po zamachu terrorystycznym na klub LGBT w Orlando 12 czerwca 2016 r.

Tak czy inaczej – wszystkiemu winni są Niemcy. Sami sobie też są winni. W powszechnej opinii panuje przekonanie, że to Angela Merkel nie podołała kryzysowi migracyjnemu i to ona jedna ponosi odpowiedzialność za ludzką falę, która – o ile nie zaginie na morzu – zalewa Europę. Pozazdrościć! Wychodzi bowiem na to, że kanclerz Niemiec wciągnęła nosem i Kleopatrę, i Margaret Thatcher – może i królowa Egiptu poderwała Cezara, a żelazna dama wyprostowała górników, ale dotychczas tylko Merkel przeprowadziła prywatną wędrówkę ludów.

Inni co najwyżej dokonują ewakuacji. Ja swoją pierwszą przeżyłam w miniony czwartek. Byłam jedną z tysiąca osób wyprowadzanych z wrocławskiego domu handlowego Renoma, w którym miał znajdować się ładunek wybuchowy. Czy akcja ewakuacji przebiegła zgodnie z planem, nie wiem. Że odbyła się bez paniki i w miarę komfortowo dla ewakuowanych, mam pewność. Po dwóch godzinach pracy psów tropiących, saperów, policjantów i strażaków okazało się, że domniemaną bombą było pozostawione przez kogoś wiadro. Gdy wiadomość o tym została upubliczniona, internet zalały szydercze komentarze o histerii wrocławian, którzy po niedawnej eksplozji bomby alarmują służby o każdym podejrzanym pakunku. Tacy jesteśmy: utyskujemy na uśpione belgijskie władze, które w naszym mniemaniu przymykają oczy na poczynania terrorystów, a zarazem wyśmiewamy tych, którzy swoją czujnością pilnują spokoju w naszych polskich miastach. Może warto wysilić się i spróbować w domniemanej panice dostrzec niebywale obywatelski uczynek?

Za obywatelskie uczynki właśnie Unia Europejska przyznaje Nagrodę Obywatelską Parlamentu Europejskiego. Od 2008 roku jest ona wręczana tym, którzy promują europejskie wartości, ot choćby te zawarte w Karcie Praw Podstawowych Unii Europejskiej. Kilka dni temu polskimi laureatami tegorocznej nagrody zostali: poznańska pielęgniarka i uczestniczka wydarzeń Czerwca’56 Anna Banasiak, Stowarzyszenie Komitet Obrony Demokracji oraz Fundusz Lokalny Masywu Śnieżnika.

Parlament Europejski przyznaje swoją nagrodę w szczególności za ułatwianie transgranicznej i ponadnarodowej współpracy w ramach Unii Europejskiej. Nie jest to łatwe, szczególnie że bliskość między niektórymi narodami staje się coraz trudniejsza. Z badań opinii publicznej przeprowadzonych niedawno przez CBOS z okazji 25. rocznicy podpisania Traktatu o dobrym sąsiedztwie wynika, że ocena stosunków polsko-niemieckich pogarsza się. Jeszcze w listopadzie ubiegłego roku 48% Polaków była przekonana, że nasze relacje z Niemcami są dobre. Dzisiaj zdanie to podziela 29% ankietowanych.

20 czerwca obchodzony jest Dzień Uchodźcy ustanowiony przez ONZ w roku 2000. Psiocząc na sąsiadów, pamiętajmy, że naprawdę nie wiemy, czy pewnego roku 20 czerwca nie będziemy obchodzić swojego własnego święta.


sobota, 11 czerwca 2016

Słyszeć za dużo, widzieć za mało

Pożądliwość niedostępności, czyli nieprzyzwoitość w praktyce


Otwarcie wrocławskiego ZaZoo Beach Baru było przyjemne – klub na nadrzecznej plaży to przecież miejsce miłe z założenia. Piasek, dobra muzyka, przyjaciele, przyjemni nieznajomi i przyjemne drinki. Czego chcieć więcej?

Wrocław ostatnio coraz bardziej sympatyzuje z Odrą. Powstają nowe bulwary, z których można nie tylko patrzeć na delikatnie pulsującą rzekę, lecz także wypłynąć w rejs. Da się tam też z widokiem na drugi brzeg zagrać w siatkówkę plażową i skorzystać z toi toi, które wcale nie straszą poziomem higieny.



 
fot. Martyna Wilk


Ale otwarcie wrocławskiego ZaZoo Beach Baru było też nieprzyjemne. Tak samo zresztą niemiłe są wszystkie inne nadrzeczne tawerny i radosne zabawy w okolicach Pergoli czy Hali Stulecia. Tyle że nikt o tym nie wie, bo ci, którym jest źle, nam tego nie powiedzą. Wszak skazane na życie, którego nie wybrały, zwierzęta z pobliskiego zoo mogą albo milczeć, albo z rozpaczy rzucać się po klatkach lub po sobie nawzajem. Każdy protestuje tak, jak jest w stanie.

Z wyartykułowaniem, że jest źle, nie tylko słyszące zwierzęta mają problem. Także niesłyszący ludzie nie mogą poprosić o pomoc. W Polsce blisko 850 tys. osób ma poważny problem ze słuchem. Gdy coś zagraża ich zdrowiu lub życiu, znajdują się w tragicznym położeniu: nie są w stanie wezwać pomocy dlatego, że w kraju nie ma jednego, scentralizowanego numeru alarmowego dla głuchych i niedosłyszących. Zamiast tego działa kilkanaście (a według szacunków przedstawionych przez Andrzeja Ogonowskiego z SMSAPI.pl - nawet kilkadziesiąt) odmiennych alarmowych numerów kontaktowych.

Jeszcze w 2014 roku istniejące wówczas Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji poinformowało Polski Związek Głuchych, że zgodnie z ustawą o systemie zawiadamiania ratunkowego w 2015 roku powinna być dostępna opcja zgłaszania zdarzeń na numer 112 za pomocą SMS-a. Tymczasem opcji ani widu, ani – nomen omen – słychu.
 

Mogą natomiast niesłyszący być podsłuchiwani - i to w najlepsze. Przecież takie smartfony mają mikrofony. Okazało się na przykład, że podsłuchiwać (bez względu na stopień niepełnosprawności) lubi Facebook. Mobilna aplikacja społecznościówki posługuje się mikrofonami telefonów do nasłuchiwania otoczenia – podobno tylko w USA. Podobnie, prawdopodobnie w Polsce podsłuchują podróżnych Polskie Koleje Państwowe. Dwa lata temu Fundacja Panoptykon złożyła do PKP SA wniosek o udostępnienie informacji publicznej dotyczącej kamer na dworcach kolejowych w: Gdańsku, Krakowie, Poznaniu i Warszawie oraz we Wrocławiu. Wnioskodawcy pytali m.in. o liczbę kamer i o to, czy nagrywają one dźwięk. PKP i wtórujący im Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie uznały, że informacji udostępnić nie trzeba. Jednak 8 czerwca br. Naczelny Sąd Administracyjny uznał skargę kasacyjną Panoptykonu, przyznając, że obywatele mają prawo do wiedzy, czy i w jaki sposób obserwowani są na dworcach kolejowych. To jednak nie oznacza wcale, że PKP upubliczni informacje ze swoich kamer tu i teraz: sprawa trafi raz jeszcze do sądu I instancji.

fot. Martyna Wilk

Zatem na wszelki wypadek podróżując pociągami, lepiej nie mieć zbyt ugruntowanych poglądów – bo człowiek albo za dużo powie, albo za bardzo się w coś wsłucha. Można na przykład, jak to się przydarzyło pewnej trzydziestolatce z Wrocławia, trafić w Pendolino na nienawidzącą KOD-u, lesbijek, strajkujących pielęgniarek i internetów emerytowaną nauczycielkę wychowania początkowego. Można się wtedy poważnie zapowietrzyć. Można też całkiem na serio zachwycić się tym, że mimo sortowania społeczeństwa, wciąż potrafimy dobrze się przy sobie czuć. Wystarczy razem pomilczeć.

Tylko że milczeć jest miło z wyboru. Tak samo jak z wyboru miło jest robić wszystko inne, na przykład uczyć się. Nawet cierpi się milej na własne życzenie. Teraz na przykład, gdy ustały bóle pomaturalne, zaczyna się dla śmiałków czas nie mniej dokuczliwej rekrutacji na studia. Podobno uczelnie wyższe także cierpią, bo kryzys demograficzny każe im stawać ze sobą w szranki. I szkoda tylko, że tak się one ze sobą siłują, iż nie widać, co z tych zapasów wynika.

Fundacja Widzialni opublikowała kolejny w swoim dorobku smutny raport: ranking dostępności stron WWW wybranych uczelni wyższych w Polsce. Widzialni zbadali, czy z witryn internetowych placówek chwalących się swoimi wysokimi notami uzyskanymi chociażby w rankingu Perspektyw, są w stanie korzystać osoby niepełnosprawne. I tak, świecąca niemałe triumfy na polu naukowym Politechnika Wrocławska osiągnęła
(podobnie jak poznański UAM) najgorszy wynik ze wszystkich badanych uczelni – co nie zmienia faktu, że wszystkie pozostałe także dostały ocenę niedostateczną.

To miłe, że coraz częściej publiczny gniew wywołują bariery architektoniczne wykluczające osoby z niepełnosprawnościami z normalnego życia. To niemiłe, że pojęcie dostępności cyfrowej wciąż prawie wszystkim kojarzy się z niczym. Szczególnie że, #‎ScisleMyslac‬, odpowiedzialne myślenie powinno zaczynać się na uniwersytetach i politechnikach. Jak cię nie widzą, tak cię piszą, uczelnio.

sobota, 4 czerwca 2016

Edukacja seksualna na festiwalach

Dorosły poza przestrzenią publiczną, czyli człowiek niedojrzały


Chyba nie lubicie homoseksualistów, tam u was, w Polsce – rzucił w moją stronę sześćdziesięcioletni gej. A potem udawał, że uwierzył, gdy tłumaczyłam mu, iż nie każdy Polak to homofob.

28 maja przez Drezno przejeżdżała parada równości. Znalazłam się na niej zupełnie przypadkowo, ale nie przypadkiem zostałam. Zatrzymały mnie radość, która udzielała się ludziom, oraz poczucie, że świętują wszyscy i nikt nie zamierza tego święta zakłócać.

Marsz wyruszył z placu, na którym po południu miał odbyć się miejski festyn. Muzyka na żywo, plastikowe kubki pełne piwa i wursty – ot klasyczna zabawa na niemiecką nutę.

Architektura Drezna – mimo niebywałej neobarokowej spuścizny – krzyczy komunizmem, a samo miasto, jako stolica Saksonii, kojarzy się dziś przede wszystkim z rasistowskimi zachowaniami względem uchodźców i imigrantów. W tym „neofaszystowskim” świecie
drezdeńskimi ulicami w najlepsze sunęła parada równości. Było gwarno, wesoło, wielobarwnie. Z nieba lał się żar, od Łaby wkradał się przyjemny wiatr, a huczące muzyką platformy pełne lesbijek, gejów i drag queen cieszyły i maszerujących, i gapiów.
fot. Martyna Wilk

Nikt nie wyklinał, nikt nie zamachiwał się kamieniem, nikt nie odsuwał się z pogardą. Tylko ja, jak ciele w malowane wrota gapiłam się na tych ludzi i pojąć nie mogłam, czemu oni potrafią manifestować seksualność bez kontrmanifestacji i burd na ulicach, a my - niekoniecznie.

Najbardziej pozazdrościłam drezdeńczykom czegoś, o czym nie miałam pojęcia: na paradach równości można zbadać się na obecność wirusa HIV i porozmawiać z kompetentnymi osobami o zdrowiu intymnych części swojego ciała. Skoro polskie szkoły mają problem z edukacją seksualną, może powinniśmy stworzyć własne podziemie edukacyjne i promować je na festiwalach? (Czy na polskich paradach równości można spotkać organizacje medyczne, nie wiem; jeśli tak – chapeau bas). Byleby nie rozdawać na festynach z okazji Dnia Dziecka ulotek informujących o tym, że geje piją mocz.

fot. Martyna Wilk

W Polsce wciąż niechętnie przyzwalamy na uliczne manifestacje. Jest w nich zawsze coś podejrzanego. Doszukujemy się drugiego dna, przemycania tajemnych wartości, o których manifestujący głośno nie powiedzą.

I kontrmanifestujemy. To zresztą bardzo dobrze utrwalony mit: Polacy jednoczą się przeciwko czemuś, za czymś – nie potrafią. Tymczasem nic nie potwierdza tego przekonania: „50% badanych uważa, że ludziom łatwiej jest się zorganizować, kiedy są przeciwko czemuś i chcą zaprotestować, a 40% stwierdza, że podjęciu współpracy sprzyja poparcie dla wspólnej idei i chęć wprowadzenia jej w życie” (Raport TNS Polska, s. 12).

Przyzwolenie lub jego brak na manifestowanie różnych opinii w przestrzeni publicznej świadczy o mieszkańcach danego miasta. Nasza gotowość dzielenia wspólnej przestrzeni z tymi, z którymi jesteśmy w światopoglądowym konflikcie, jest wyrazem społecznej dojrzałości. Z tego powodu – o ironio – powodem do dumny dla nas wszystkich jest to, że na jednym skrzyżowaniu podpisy pod projektami swoich ustaw zbierają członkinie i członkowie ruchu Ratujmy kobiety walczący o prawo do nienaturalnego poronienia oraz organizacje chcące całkowitego zakazu aborcji.

Wyrazem społecznej dojrzałości mieszczuchów jest też troska o to, co najbrzydsze, zapuszczone i zaniedbane – a takie są przeważnie stare podwórka pochowane gdzieś między kamienicami i wrzucone w środek blokowisk.

W trakcie czerwcowych II Dni Dostępności Cyfrowej zorganizowanych w katowickim CINiBA przez dr Izabelę Mrochen rozmawialiśmy o wykluczeniu różnych grup społecznych ze świata wirtualnego. Ale przecież ta marginalizacja jest jedynie pokłosiem deprecjonowania ludzi w „realu”. Podczas seminarium swoją prelekcję wygłosił Aleksander Lysko z Regionalnego Instytutu Kultury w Katowicach. Opowiedział o projekcie Mysłowickiego Ośrodka Kultury, który postanowił zrewitalizować obskurne podwórza i zamienić je w miejsca kreowania kultury i pozytywnych relacji międzyludzkich.

Mysłowiccy animatorzy kultury w ramach projektu Odczarowane podwórka miasta Mysłowice 2015 podjęli się zadania karkołomnego: nie narzucali swojej wizji, lecz zachęcali mieszkańców do tego, by sami zaangażowali się w sprzątanie i przemienianie swoich podwórek w zupełnie nową przestrzeń. W efekcie miasto stało się przyjemniejsze, bo ładniejsze. Ale wydarzyło się też coś o wiele bardziej cennego: Mysłowice dowiedziały się, że to właśnie w zapomnianych, zapuszczonych, zapijaczonych i skazanych na dalsze wyniszczanie dzielnicach i społecznościach żyją ludzie gotowi robić wielkie rzeczy dla siebie i innych. Tacy ludzie to liderzy, którzy wcześniej nie mieli okazji zrozumieć, że są przywódcami i swoimi umiejętnościami mogą poprawić jakość życia swoją i osób ze swojego otoczenia. (A że własnych nierozpoznanych liderów ma także Świdnica, miasto przekona się prawdopodobnie już wkrótce podczas realizacji projektu Akcja podwórko.)

Aby jednak żyło się lepiej, trzeba się nie bać być w swoich miastach naprawdę. Angażować się (by sprawy nie toczyły się bez nas), buntować się (przeciwko złym inicjatywom), cieszyć się (z cudzej i własnej aktywności) i pytać się (jeśli czegoś nie wiemy lub nie rozumiemy).

Da się tak żyć. Trzeba tylko zrozumieć, że dorosły człowiek trzymający się z dala od spraw społeczności, w której żyje, to człowiek niedojrzały


fot. Martyna Wilk

W minionym tygodniu Fundacja na Rzecz Równości zorganizowała spotkanie autorskie z dr psychologii Bogną Szymkiewicz. W swojej książce Dlaczego tak trudno jest odejść dotyczącej przemocy względem kobiet autorka napisała: „Dystans bez zmiany sytuacji i uleczenia może być źródłem ideologii powstrzymujących przed zmianą” (tamże, s. 104). Wracam do tego zdania i zastanawiam się, o ile mniej przemocy byłoby w społeczeństwie i polityce, gdybyśmy angażowali się w swoje prywatne i publiczne życie stale, konsekwentnie i spokojnie, a nie raz na jakiś czas, wychodząc na barykady.