poniedziałek, 25 lipca 2016

Pokemony w służbie dżihadystów

Edukacja, czyli dlaczego łatwiej wysadzić Polaka niż Niemca


W Polsce obowiązuje ALPHA – stopień alarmowy będący ostrzeżeniem ogólnym. Do czego nas to zobowiązuje? Otóż przede wszystkim mamy zwracać uwagę na dziwnie zachowujące się osoby oraz podejrzane paczki czy samochody i niezwłocznie alarmować o nich służby.

W cyberprzestrzeni polskiej obowiązuje BRAVO-CRP – stopień alarmowy obligujący administrację publiczną do prowadzenia wzmożonego monitoringu stanu bezpieczeństwa systemów teleinformatycznych.

Czy to oznacza, że na co dzień możemy ignorować podejrzanie zachowujących się ludzi, a urzędnicy państwowi mogą dbać o bezpieczeństwo teleinformatycznych systemów państwowych na pół gwizdka?

Nie mnie oceniać, czy służby mundurowe Polski i innych państw europejskich radzą sobie dobrze z zagrożeniem terrorystycznym, czy nie. Wystarczy mieć odrobinę pokory, by rozumieć, że nie jesteśmy w stanie w pełni zrozumieć, co tak naprawdę i dlaczego dzieje się dzisiaj w Europie. Pewne jest jedno: musisz wiedzieć, jak próbować przeżyć, jeśli to ty staniesz się ofiarą zamachowca.

Jeśli należy czegoś żądać od polityków, to zmuszenia wszystkich obywateli do edukacji i samokształcenia w kwestii bezpieczeństwa publicznego na wypadek zamachu terrorystycznego.

W Polsce też wybuchają bomby. Do zamachu terrorystycznego doszło wiosną tego roku we Wrocławiu: tu w autobusie bombę podłożył student chemii; rodowity Polak, żaden uchodźca. Kierowca autobusu zachował się, wydawałoby się, bardzo przyzwoicie, odważnie i – można przypuszczać – miał na względzie dobro pasażerów: zabrał podejrzaną paczkę i wystawił z autobusu. Tylko że takie zachowanie jest karygodne z punktu widzenia reguł postępowania z podejrzanymi obiektami. Zasada mówi: nie ruszaj podejrzanego ładunku; powiadom jak najszybciej służby.

W efekcie tamtych wydarzeń we Wrocławiu rozpoczęła się seria dość panicznych reakcji, właściwie codziennie przez kilka tygodni ogłaszany był alarm bombowy w innej części miasta, bo ktoś dzwonił na policję i informował o znalezieniu podejrzanego pakunku. Wszystkie kolejne alarmy okazały się – tak przynajmniej każą nam wierzyć władze – fałszywe. Ale były też czymś innym: wielką lekcją obywatelskiego bezpieczeństwa.

W Polsce brakuje edukacji w obszarze bezpieczeństwa cywilnego. Szkolne zajęcia z udzielania pierwszej pomocy, zakładania masek gazowych i rozpoznawania znaczenia poszczególnych sygnałów syren alarmowych znaczą tyle, co nic. Na nic bowiem zda się wiedza z obronności, która nie jest utrwalana ani pogłębiana i nie jest traktowana jako szansa na przeżycie katastrofy.

Monachijczykom pogratulowały władze Niemiec, gdy Ci kilka dni temu po strzelaninie w centrum handlowym dostosowali się do zaleceń, co umożliwiło służbom specjalnym przeprowadzenie sprawnej akcji antyterrorystycznej. Niemcy wiedzieli, co zrobić, bo są stale edukowani w kwestii tego, jak się zachować w obliczu zamachu. Tymczasem Polakom brakuje nawet umiejętności udzielenia pierwszej pomocy ofiarom wypadku drogowego, a jak wskazuje lipcowy raport NIK: W latach 2010–2015 w Polsce miało miejsce prawie 220 tys. wypadków drogowych, w których poszkodowanych zostało ponad 290 tys. osób.

Cywile w Polsce nie wiedzą, jak reagować w sytuacji ataku terrorystycznego, bo nikt nas tego nie uczy, a większość z nas nie wie, skąd czerpać sensowną wiedzę. Wiedzę mają podobno służby, ale co? Dziś jeszcze to może brzmieć kuriozalnie, ale kluczową kompetencją Europejczyka w XXI wieku nie są – jak chce tego Komisja Europejska – m.in. umiejętności cyfrowe, lecz znajomość zasad antyterrorystycznej samoobrony.

Ale my – zamiast uderzyć pięścią w stół i zażądać od naszych władz przyzwoitej edukacji w dziedzinie samoobrony właśnie – wolimy łapać pokemony. I kiedy tak gonimy pokemony – narkotyk niepotrzebujący strzykawki – tracimy własne życie. Żadna to przenośnia: nie uczymy się, jak obronić się przed śmiercią z rąk terrorystów, których szacunkowo za naszą zachodnią granicą jest pół tysiąca, więc stajemy się ich najłatwiejszą, a więc najbardziej pożądaną, ofiarą.

Żyjemy podobno w swoistej cyfrowej postnowoczesności, a źródłem naszej siły jest cyfrowa informacja. Żyjemy podobno bardziej w świecie wirtualnym niż w realności. Czekam zatem, aż w naszych smartfonach nie będą królować pokemony, lecz aplikacje edukujące o tym, jak poradzić sobie podczas ataku terrorysty-samobójcy albo uratować życie ciężarnej kobiety potrąconej na przejściu dla pieszych przez brawurowego kierowcę.

Jest tylko jedna droga trwałego zabezpieczenia pokoju. Tą drogą jest prawo – powiedział niedawno Prezydent RP Andrzej Duda. Nie wolno się z nim zgodzić. Albo trzeba zgodzić się na życie w fikcji, że to spisane zasady – a nie rozsądne i rzetelnie utrwalane nawyki – dadzą nam spokój, pokój i optymalne bezpieczeństwo.

sobota, 16 lipca 2016

Rada osiedla z brzytwą

Małpi gaj, czyli co z tym zaangażowaniem


Zima cudza, wiosna też, ale lato – miejskich aktywistów. We Wrocławiu szczególnie zapracowani będą członkowie organizacji: Stowarzyszenie OK Wrocław 2018, Wrocławski Ruch Obywatelski, Partia Zieloni i Towarzystwo Upiększania Miasta Wrocławia. Plan jest ambitny: podczas wakacji będą prowadzić rozmowy z radami osiedli Wrocławia. Ich efektem ma być projekt uchwały, który zachwyci radnych miejskich. I da radom osiedla rocznie ok. 38 mln zł.

Pomysł sam w sobie jest fantastyczny: trzeba angażować mieszkańców miast, jeśli ich miejskie życie ma ich satysfakcjonować. I choć wątpić w dobrą wolę pomysłodawców nie ma powodu, to po słowach przewodniczącego stowarzyszenia OK Wrocław Michała Górskiego trudno dać wiarę, że na pewno wiedzą, co mówią: „Życie miejskie toczy się na osiedlach, rady osiedli pełnią istotną rolę w integracji społeczności lokalnych”. Ale w pewnym sensie trzeba się z Michałem Górskim zgodzić, choć na pewno nie to chciał powiedzieć: integracja społeczności lokalnych jest mizerna, bo rady osiedli pełnią w niej rolę istotną, czyli żadną.

We Wrocławiu w 2013 r. skład osobowy rad osiedli został wybrany przez 3,94% wrocławian uprawnionych do głosowania. Co znamienne, wybory do 12 spośród 47 rad de facto nie odbyły się, bo liczba chętnych na radnych pokrywała się z liczbą miejsc w radach. A fenomenalna frekwencja nieprzekraczająca 4% wynikła głównie z tego, że mieszkańcy nie wiedzieli, iż odbywają się „jakieś” wybory.

Wrocławscy aktywiści chcą, by rady osiedla zyskały inicjatywę uchwałodawczą w sprawach dotyczących osiedla. Chcą też, aby rady osiedla miały silniejszą pozycję opiniodawczą w dialogu z władzami miejskimi. Jeśli to wszystko ma zostać dane dzisiejszym radom wrocławskich osiedli, to pozostaje mi ufać, że ktoś zawoła: „veto”.

Nie, to nie złośliwy przytyk do osiedlowych radnych. To wyraz niepokoju o to, że szersze kompetencje mają dostać organy, o których działalności właściwie nikt nic nie wie i które teoretycznie są najbliżej mieszkańców, a w praktyce – nie wiadomo na podstawie rozmów z kim podejmują swoje decyzje. (Wcale nie oznacza to, że rady działają źle i bezzasadnie – być może to istne perełki, tyle że skryte, skromne i ignorowane i dlatego niepoznane i niedoceniane.)

To wyraz pretensji do lokalnych mediów, że za mało przejrzyście monitorują działalność osiedlowych rad.

To wyraz dezaprobaty dla radnych miasta, którzy nie radzą się organów uchwałodawczych jednostek pomocniczych gminy (bo właśnie nimi są rady osiedli) albo z jakiegoś powodu nie dbają o to, by wrocławianie wiedzieli, że radni miasta korzystają z kompetencji i kwalifikacji radnych osiedli.

To wyraz wstydu za nas, mieszkańców, że nie wybieramy swoich najbliższych przedstawicieli i nie interesuje nas i przysłowiowy, i rzeczywisty podwórkowy trzepak.

Wrocławskim aktywistom chcącym wzmocnić znaczenie rad osiedli będę kibicować – ale tylko wtedy, jeśli przyłożą należytą uwagę do zwiększenia przejrzystości ich działań i będą lobbować za poważnym i świadomym angażowaniem w działanie rad osiedli jak największej liczby wrocławian.

sobota, 9 lipca 2016

Wykańczanie obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej

Pobite ulice, czyli moc niszczenia danych osobowych


Jeśli się czegoś nie chce, to można to zniszczyć. W minionym tygodniu we Wrocławiu doszło do napaści na osoby zbierające podpisy pod ustawą liberalizującą kwestię aborcji w ramach projektu „Ratujmy kobiety”. Małgorzacie Tracz (przewodnicząca Partii Zieloni) ktoś wyrwał z rąk karty z podpisami i podarł je, informując, że to za mordowanie dzieci. Irenę Kamińską (prezeska Dolnośląskiego Kongresu Kobiet) ktoś poinformował, że ze względu na jej wiek wiele dzieci już nie zamorduje. Macieja Słobodziana (sekretarz wrocławskiego koła Partii Zieloni) chyba nie poinformowano o niczym – po prostu ktoś wyrwał mu z rąk teczkę z podpisami kilkudziesięciu osób i uciekł. Bezpieczna to dywersja – zwolennicy zdelegalizowania aborcji uzbierali już prawie pół miliona podpisów i złożyli projekt ustawy w Sejmie. Wiedzą więc, że ewentualny wet za wet ze strony aborcyjnych liberałów na nic się zda.

Tymczasem wrocławska straż miejska zamierza zareagować na ten incydent – który nie wydaje się incydentalny – wzmocnieniem patroli w okolicach miejsc, w których działacze akcji „Ratujmy kobiety” zbierają podpisy. Słuszne to, ale i smutne zjawisko – że trzeba kordonem służb mundurowych umożliwiać obywatelom wykazywanie pisemnego poparcia dla jakiejś idei.

Ale we Wrocławiu doszło nie tylko do ulicznych przepychanek, lecz zarazem do kradzieży danych osobowych, za co grozi odpowiedzialność karna. Praw obywatelskich w tym zakresie broni nie tylko ustawa o ochronie danych osobowych.

Artykuł 190a paragraf 2 kodeksu karnego stanowi, że trzy lata więzienia grożą za wykorzystanie danych osobowych innej osoby w celu wyrządzenia jej szkody majątkowej lub osobistej. Czy przestępca, który napadł na wrocławskich aktywistów i ukradł im karty z popisami kilkudziesięciu osób, nie wyrządził tym kilkudziesięciu osobom szkody osobistej? Tym czynem udaremnił im przecież możliwość udzielenia poparcia projektu ustawy, a więc zniweczył konstytucyjne prawo obywatela do inicjatywy ustawodawczej. Zgodnie bowiem z artykułem 118 pkt 2 ustawy zasadniczej inicjatywa ustawodawcza przysługuje grupie co najmniej 100 tysięcy obywateli mających prawo wybierania do Sejmu. W zeszłym tygodniu kilkudziesięciu obywatelom ich współobywatele odebrali to prawo.

Czy za spowodowanie, że człowiek w świetle prawa znika, nie powinno grozić więzienie, tak samo jak za podszywanie się pod cudzą tożsamość?

Czy osoby, których podpisy pod ustawą liberalizującą aborcję zostały skradzione, powinny zgłosić na policję kradzież danych osobowych? Czy ten incydent nie wywołał równie poważnych konsekwencji, jak kradzież lub podrabianie kart wyborczych w wyborach powszechnych?

Proces tworzenia prawa w Polsce – bo zbieranie podpisów pod obywatelską inicjatywą ustawodawczą to de facto początkowy element tego procesu – został bezprawnie zaburzony, a być może – skutecznie zatrzymany. Czy tak tworzone prawo może być finalnie w pełni bezpieczne i funkcjonalne dla obywateli?

A za rogiem stoi internet. Czeka na randkę z przyszłością, w której podpisy pod obywatelską inicjatywą ustawodawczą będzie można składać online, bez wychodzenia z domu. Podobnie, online, będziemy głosować w wyborach powszechnych, wybierając swoich posłów, senatorów, radnych. Co się zmieni w świecie wyborów cyfrowych? Raport Portret Internauty nie pozostawia wątpliwości: zarówno wśród internautów, jak i nie-internautów dominują poglądy prawicowe. Ale przyszłość i tak należy do nowoczesności: wszak aby głosować w wyborach powszechnych drogą elektroniczną, rzesze wykluczonych cyfrowo, ale zdyscyplinowanych wyborców konserwatywnych podejmie wysiłek wejścia w wirtualną rzeczywistość i tym samym zacznie uczyć się korzystać z jej dobrodziejstw.

sobota, 2 lipca 2016

Pedałowanie po niczym

Samobójstwa i elfy, czyli policji współzawodnictwo z sądami


Facebook rozbije ruch anonimowych alkoholików – zniweczy anonimowość, nie alkoholizm. W czerwcu dziennikarka Kashmir Hill opisała historię ojca niedoszłego samobójcy. Mężczyzna uczestniczył w anonimowym spotkaniu dla rodziców nastolatków, którzy targnęli się na swoje życie. Następnego dnia Facebook zasugerował mu, że „osobą, którą może znać” jest inny rodzic uczestniczący w spotkaniu. Portal społecznościowy „uspokoił”: na pewno lokalizacja nie była jedynym kryterium, według którego mężczyznom zasugerowano znajomość. Musieli mieć jeszcze coś wspólnego, na przykład zbliżone wykształcenie.

Anonimowość niejedno ma imię. W Islandii na przykład incognito żyją elfy, a ponieważ są ludem islandzkim mitycznym, w który wierzy 80% ludu islandzkiego ludzkiego, to w 2014 roku człowiek-sędzia orzekł, że nie powstanie droga z Rejkjawiku na Półwysep Álftanes, bo przecięłaby ona ziemie, którą zamieszkują elfy. To jednak nie koniec inwestycji: zostanie wznowiona, gdy tylko elfy zechcą przenieść się w inne miejsce.

fot. Martyna Wilk

Zmienić lokalizację chciał też pewien Fin-rowerzysta. Pod koniec czerwca 17-letni Olivier – przemierzający rowerem Europę w kierunku Hiszpanii – zawitał do Wałbrzycha. Wystarczyło 20 minut, by skradziono mu rower i cały ekwipunek, łącznie ze śpiworem i butlą z gazem. Na wysokości zadania stanęli podobno mieszkańcy – w ciągu doby zrzucili się na nowy jednoślad i Olivier popedałował dalej.

A popedałował, bo miał czym i po czym, co wcale nie jest taką powszechną możliwością. Polska zdaje się polubiła przeskoki technologiczne: startując z pułapu niższego niż pozostałe kraje, pomija kilka etapów rozwoju obszaru X i staje się pionierem obszaru Y. Tym sposobem na przykład byliśmy posiadaczami zbliżeniowych kart płatniczych w czasach, gdy dla postępowego Zachodu były one znane mniej niż elfy Islandczykom. Gorzej rzecz się ma z przeskakiwaniem rozwoju w rzeczywistości pedałowej. Moda na miejskie rowery trwa i kwitnie. W Warszawie można nawet wypożyczać jednoślady w dwóch wersjach: dla osoby dorosłej i dla dziecka. Szkopuł w tym, że ścieżek rowerowych jest tak mało, iż przeciętny rowerzysta musi wybrać albo jazdę po jezdni wśród rozpędzonych aut, albo slalom po chodnikach pełnych rozwścieczonych – bo obijających się o pojawiające się znikąd rowery – pieszych.

Tymczasem w Niemczech powstaje rowerowa autostrada. Docelowo będzie mieć 100 km długości i połączy 10 miast w Zagłębiu Ruhry i kilka tamtejszych uniwersytetów. Rowerostrady powstaną także między Frankfurtem a Darmstadt oraz między Norymbergią a okolicznymi miastami.

Tak się walczy ze spalinami. Podobnie boksować się ze smogiem próbuje wschodnia Polska. Za 274 mln zł Zarząd Dróg Wojewódzkich w Lublinie wybudował Green Velo – sieć ścieżek rowerowych, którymi można przemierzyć pięć województw: warmińsko-mazurskie, podlaskie, lubelskie, świętokrzyskie i podkarpackie. Wszystko pięknie, poza tym, że Green Velo nie jest green: albo rowerzyści muszą tu i tam jechać przy ruchliwej drodze i wdychać spaliny, albo budowniczy tu i tam powycinali drzewa, by wybudować kolejne fragmenty rowerostrady.

fot. Martyna Wilk

Podobno istnieją dane statystyczne unaoczniające, że rowerami najczęściej podróżuje się w krajach o największym uczestnictwie ludzi w organizacjach pozarządowych. Podobno 96% Polaków to katolicy. Podobno 80% Islandczyków wierzy w elfy. Podobno liczba przestępstw w Polsce maleje, ich wykrywalność spada, a Policję ocenia dobrze 72% z nas. Podobno o policjantach mamy o wiele lepsze zdanie niż o sądach i prokuraturach. Podobno nie powinno mnie dziwić ani niepokoić, że policja się tym chwali.